– Ja w gumie nie umiem, bo mnie ciśnie i nie mogę skończyć, wie pani. Ale zawsze uważam.
– Na co pan uważa?
– No, w łóżku uważam. Wiem, kiedy wyjąć.
– W łóżku to pan może uważać, żeby żony nie przygnieść łokciem. Nie wie pan, że w trakcie stosunku na penisie pojawia się preejakulat?
– Pre co?
– Śluz, który może zawierać plemniki.
– Co mi tu pani opowiada, przecież ja wiem, kiedy wyjąć.
– No chyba pan jednak nie wie, skoro właśnie przywiózł pan żonę na zabieg.
– To to był wypadek, wie pani. Ja zawsze uważam.
Albo ci z zeszłego miesiąca, młode małżeństwo.
– Zabraniam żonie antykoncepcji hormonalnej, bo to niebezpieczne.
– Niebezpieczne? Z jakiego powodu?
– No, medycznego.
– Ale który dokładnie składnik jest niebezpieczny? Progesteron? Estrogen?
– Tak w ogóle. Raka macicy może dostać.
I tak jej zabraniał, aż ją w końcu zapłodnił. Poznaliśmy się, kiedy przyjechali do Austrii przerwać ciążę. Potrzebowali asysty językowej, a ja od dziesięciu lat pracuję dla tutejszych ambulatoriów, gdzie przeprowadza się aborcję farmakologiczną lub chirurgiczną. Większość przyjezdnych pacjentek pochodzi z Polski i Węgier. W tygodniu wykonujemy Polkom średnio trzy zabiegi. W styczniu najmniej, bo po świętach domowe budżety świecą pustkami, ale już na początku lutego zgłaszają się panie po sylwestrze bez zabezpieczeń. Jesienią notujemy duży ruch powakacyjny, chociaż przed wakacjami też robi się wiele zabiegów, bo kobiety mają już zaplanowane urlopy. Na termin czeka się tydzień, do dwóch, cena 600 euro, czyli około 2600 złotych. To znacznie mniej niż w Polsce, gdzie trzeba zapłacić od 5 do 10 tysięcy złotych, przy czym nie sposób przewidzieć, w jakich warunkach odbędzie się zabieg. Tutejsze ambulatoria pracują od poniedziałku do piątku od 8 do 16, znajdują się przy głównych ulicach, jedno nawet w centrum handlowym. Wizyta zazwyczaj jest podzielona na dwa dni: pierwszego robi się badanie ginekologiczne i wywiad, żeby stwierdzić, czy pacjentka jest pewna swojej decyzji i czy nikt nie wywiera na nią presji.
Odmawiamy, kiedy widzimy próby nacisku ze strony najbliższych. Nie chcemy i nie możemy brać takiej odpowiedzialności.
Raz, pamiętam, przyjechała 23-latka z matką, córka bardzo chciała sama wejść na badanie. Kiedy zamknęły się drzwi gabinetu, powiedziała: „A teraz mnie ratujcie. Matka nienawidzi mojego chłopaka, a my się kochamy i chcemy tego dziecka”. Nasz lekarz wyszedł do matki i powiedział, że niestety córka jest w 13. tygodniu ciąży i to już za późno na aborcję. A była w siódmym. Tutaj kobieta i jej decyzja są na pierwszym miejscu, więc jeśli jesteśmy pewni, że to ona ją podjęła, drugiego dnia przeprowadzamy zabieg, który trwa nie więcej niż kilka minut.
Aborcja w Wiedniu. Chciałabym zabić dziecko
Wszystko zaczyna się od telefonu.
– Pani wie, po co ja dzwonię.
– Domyślam się, ale chciałabym to usłyszeć, żeby się upewnić, że pani wie.
– Chciałabym u państwa zabić dziecko.
– Ale my takich usług nie wykonujemy.
Takie rozmowy trwają od kilkunastu minut do półtorej godziny. Zastanawiam się, jak bardzo kobiety muszą być przerażone, że tłumaczą się ze swojej decyzji i szukają usprawiedliwienia nawet przede mną, nieznajomym głosem w słuchawce. Zdarza się, że dzwonią mężczyźni, bo ich partnerki nie wiedzą, kto odbierze, boją się, że ktoś je zwyzywa.
Ja i tak zawsze proszę do telefonu osobę, która będzie poddawana zabiegowi, bo jeżeli ona boi się kontaktu ze mną, to moim obowiązkiem jest tak z nią porozmawiać, żeby się uspokoiła i zrozumiała, że jesteśmy tu dla niej, że każda jej decyzja będzie przez nas zaakceptowana, wesprzemy ją także wtedy, gdy postanowi urodzić. Czasem kobieta musi po prostu na głos wypowiedzieć swoje obawy. Ja jestem od tego, żeby dać oparcie i powiedzieć: to jest pani decyzja, ja mogę tylko pomóc, jeżeli uzna pani, że to konieczne. Kiedy daję im poczucie, że same mogą podjąć decyzję, często wraca im poczucie własnej wartości i chcą jednak tego dziecka. Moim zadaniem wcale nie jest namówienie ich do aborcji, tylko uświadomienie, że mają prawo do decyzji najlepszej dla nich samych.
Partnerzy często towarzyszą kobietom w podróży i bywa, że niektórzy z nich na początku bywają agresywni, podnoszą na nas głos. Nie wiedzą, jak się zachować, myślą, że będziemy na nich krzywo patrzeć, że puszczalska, że po co nogi rozkładała. To się bierze ze strachu i niepewności, ale przede wszystkim z braku elementarnej wiedzy z zakresu biologii. Ostatnio facet mi powiedział przez telefon: „Dziękuję, że mnie pani wyciągnęła z mroków średniowiecza!”. A ja mu tylko zasugerowałam, że zamiast aborcji farmakologicznej w domu lepiej przeprowadzić aborcję chirurgiczną u nas, pod okiem lekarzy. To było małżeństwo, które nie chciało konfrontacji z innymi, żeby nikt się nie dowiedział i nie było wstydu. A u nas nie ma się czego wstydzić.
Wstydzić się powinni autorzy tych makabrycznych zdjęć martwych płodów i katolicka propaganda, bo ludzie naprawdę myślą, że płód w czwartym-piątym tygodniu ma rączki i nóżki. A przecież on nie jest większy od główki szpilki. Metoda chirurgiczna, zwana również próżniową, polega na zasysaniu wnętrza macicy za pomocą plastikowej rurki wielkości długopisu. To nie jest człowiek, ale zlepek komórek. W Polsce aborcja zeszła do podziemia i z tego, czego dowiadujemy się od pacjentek, wywoływaniem miesiączki zajmują się teraz głównie emerytowani ginekolodzy, którym już niestraszna jest wizja ewentualnej utraty prawa wykonywania zawodu.
Jedna z kobiet opowiadała, że nie chciała jechać za granicę i postanowiła zrobić zabieg w Polsce. W Śremie pod Poznaniem znalazła właśnie takiego starego ginekologa, który przyjmował w garażu własnego domu. Miał tam fotel z demobilu i gazetki z Lidla na podłodze, żeby nie nakapało. Na jej widok powiedział tylko, że taka młoda i ładna, więc szkoda, gdyby nie daj Boże powstał ropień i trzeba było usuwać macicę. A ona ma dwójkę dzieci w domu. Więc zawinęła się i przyjechała do nas.
80 procent naszych pacjentek z Polski to matki, które po zabiegu chcą wrócić całe i zdrowe do swoich domów i pracy. Muszą wziąć urlop, znaleźć kogoś do opieki nad dziećmi. Często najbliżsi nie wiedzą, po co małżonkowie znikają na dwa dni. Nieraz już fotografowałam pacjentów pod kościołem z nieznaną im parą nowożeńców w tle, bo mówili rodzinie, że jadą na ślub znajomych. A czterdziestolatkowie często wstydzą się powiedzieć własnym, dorosłym już dzieciom, że zaszli w nieplanowaną ciążę, bo to by oznaczało, że oni nadal uprawiają seks. Wybierają Austrię, bo o Słowacji czy Czechach naczytali się dziwnych historii, a tu jest bezpiecznie. Zawsze się dziwią, że zaledwie trzysta kilometrów od granicy świat może tak się różnić. I mówią, że gdyby mogli, toby do każdego lekarza tu przyjeżdżali.
Przede wszystkim chodzi o personel medyczny. O to, że nikt ich nie ocenia. Że jesteśmy mili i uśmiechnięci. A to jest nasz obowiązek, żeby kobieta czuła się jak najlepiej przed zabiegiem w obcym kraju, w języku, którego nie rozumie. Nie widzę powodu, żeby poniżać pacjentki i by w jakikolwiek sposób dać im odczuć, że robią coś złego. W Polsce ginekolodzy mają tendencje do odbierania godności pacjentkom, oceniania ich wyborów i co chyba najgorsze – żerowania na ich strachu.
Pamiętam kobietę, która przyjechała do nas w 12. tygodniu, mimo że, jak sama mówiła, od szóstego tygodnia próbowała usunąć ciążę farmakologicznie. Od razu zapaliła mi się czerwona lampka i pytam ją, jak to możliwe. A ona, że w internecie znalazła ginekolożkę, która sprzedała jej lek za 1200 złotych. I że po jego zażyciu nic się nie stało, więc odczekała kolejne dwa tygodnie, nim zadzwoniła do tej lekarki. A ta, że pewnie dawka była za mała, i musi przyjąć nową tabletkę. I dawaj, kolejne 1200 złotych.
Pacjentki opowiadały też, że jakiś ginekolog w Katowicach za samo tylko podanie nazwy jednego z naszych ambulatoriów kasuje 400 złotych. Po prostu pisze na kartce adres strony internetowej. Kobiety tracą głowę w takich sytuacjach, strach odbiera im zdolność racjonalnego myślenia, a lekarze doskonale wiedzą, jak na tym zarobić.
Trzeba cierpieć
To się wszystko zmieniło w ostatnich latach. Moje pierwsze pacjentki były roztrzęsione tym, że je zostawił facet, a one musiały jechać za granicę. Teraz kobiety boją się głównie oceny społecznej i aborcji jako samego zabiegu medycznego. Nastraszone antyaborcyjną nagonką oczekują krwotoków, powikłań i bezpłodności. „Czy będę bardzo zmasakrowana?” – chcą wiedzieć. „Jak może pani być zmasakrowana powietrzem w pochwie?” – pytam. „A będzie dużo krwi?”. „Jak ma być dużo krwi, skoro nie będzie pani nacinana?” – staram się używać logicznych argumentów. „A czy ja kiedykolwiek jeszcze będę mogła mieć dzieci?”. To pytanie wraca za każdym razem. Pacjentki nie przyjmują do wiadomości, że za dwa tygodnie znów będą płodne i że może zamiast o płodności warto porozmawiać o antykoncepcji. I głuche na te sugestie dalej dopytują: „Czy będzie widać?”, „Czy będzie bardzo bolało?”.
Bo w ich przekonaniu musi boleć. Za czyn haniebny musi być kara, a ból jest karą adekwatną. I jeszcze najlepiej, żeby został ślad w widocznym miejscu, który nie pozwoli zapomnieć. Trzeba cierpieć i mieć traumę. Cierpieniem kobieta odpokutuje winy, a społeczeństwo być może kiedyś jej wybaczy.
Przez to, że w Polsce aborcja jest tak napiętnowana, kobietom się wydaje, że są w tym same, że nikt inny tego nie robi. I jak patrzę na te przyjeżdżające bez partnerów, mam wrażenie, że nie ma większej samotności niż ta tutaj, w poczekalni ambulatorium. Co z tego, że czekają na wygodnych kanapach i piją świeżą kawę. Nie ma z nimi nikogo bliskiego, ale są też osamotnione w szerszym kontekście – kraju, który odmawia im decydowania o swoim ciele.
O wiele łatwiej pracuje się z parami, bo one dzielą się tym doświadczeniem. Poza tymi aroganckimi bywają też mężczyźni, którzy czują się winni, że dopuścili do takiej sytuacji, trzęsą się i mdleją na korytarzu. Mówią: „Kurwa, ale byłem głupi”. Takie pary wyjeżdżają od nas silniejsze.
Zresztą pacjentki na początku też potrafią się dziwnie zachowywać. Często wpadają w histerię, bo myślą, że muszą. Chcą mi pokazać, jak bardzo to przeżywają, że to taki dramat. A kiedy im sugeruję, że może powinny jeszcze to przemyśleć i zgłosić się w innym terminie, nagle się okazuje, że przecież decyzja już dawno podjęta i najlepiej zrobić zabieg od razu.
Kobiety nie są przyzwyczajone do samodzielnego podejmowania decyzji.
A jak już ją podejmą, nie mogą przyznać, że to było łatwe.
W Polsce nie może być tak, że kobieta po prostu nie chce być w ciąży.
Pamiętam, jaka fala nienawiści wylała się na Natalię Przybysz po tym wywiadzie, w którym szczerze opowiedziała o aborcji. A przecież prawie wszystkie nasze pacjentki są w podobnej sytuacji. Mają uporządkowane życie, mieszkania dostosowane do potrzeb, kredyty, nie chcą, żeby najmłodsze dziecko przejadło oszczędności na studia najstarszego, i otwarcie opowiadają o tym tylko tutaj. Często jestem jedyną osobą, z którą mogą o tym porozmawiać.
I mimo że to część mojej pracy, żeby być z pacjentką podczas zabiegu i tuż po przebudzeniu, one często upewniają się, czy na pewno ich nie zostawię. Proszą nawet te, które dobrze mówią po angielsku. Im wtedy już nie chodzi o tłumaczenie, ale o zwykłą obecność kogoś życzliwego.
Watykańska ruletka
Przy spotkaniach z pacjentami z Polski chyba najbardziej rzuca się w oczy to, że większość z nich naprawdę nie ma pojęcia o antykoncepcji. Ci, których ciśnie prezerwatywa, albo ci, którzy wierzą w stosunek przerywany, z pełnym przekonaniem stosują też kalendarzyk małżeński. My w ambulatorium tę metodę nazywamy watykańską ruletką. Koleżanka, która ze mną pracuje, opowiada, że w Austrii edukację seksualną dzieci mają od przedszkola, dzięki czemu o antykoncepcji wiedziała wszystko, mając 11 lat. I że w szkole są tak nastraszeni chorobami wenerycznymi, że ona nawet seks oralny uprawia z prezerwatywą. Kiedy rozmawiam z austriackimi ginekologami o naszych zagranicznych pacjentach, najbardziej porusza ich brak edukacji seksualnej, bo ona się ludziom miesza z erotyką. Niektóre kobiety nie wiedzą, skąd się bierze okres, wiele pacjentek myśli, że organizm jest brudny i raz w miesiącu musi się oczyszczać. Zdarza się, że wyjaśniamy mężom z kilkunastoletnim stażem, jak działają ciała ich żon. I większość z nich chce się dowiedzieć jak najwięcej, bo nikt im nigdy tego nie mówił, a żony się wstydziły. Kobiety nie umieją nazywać części swojego ciała. Mówią: tam na dole. Ale gdzie na dole? W piwnicy?
Kilka lat temu, kiedy w Polsce jeszcze toczyła się jaka taka debata o prawach kobiet i naszym surowym prawie aborcyjnym, jedna z moich koleżanek, która też pracowała jako asystentka językowa, została zaproszona do rozmowy przez Federację na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, występowała pod pełnym nazwiskiem, opowiadała o naszej pracy i migracji aborcyjnej do Austrii. I pomyśleć, że to było zaledwie kilka lat temu. Teraz nie wyobrażam sobie pokazać twarzy czy podać mojego prawdziwego imienia. Nie boję się, bo nie robimy nic niezgodnego z austriackim prawem, ale przez to, że pierwszy kontakt jest telefoniczny, czasem nie wiem, czy to nie jest prowokacja i czy na pewno po drugiej stronie jest kobieta potrzebująca pomocy. Pacjentów spotykam pierwszy raz dopiero w ambulatorium, nie wiem, jak wyglądają i czego się po nich spodziewać.
Ostatnio, idąc do pracy, zobaczyłam pod budynkiem trzech „wyklętych” z łysymi głowami, w dresach. Stali tam według T-shirtów: Witold Pilecki, Polska Walcząca i Tarnów Prawdziwi Patrioci, ten ostatni z wielkim orłem na piersi. Pierwsze, co pomyślałam, to że przyszli mi wpierdolić. Wiedziałam, że na górze czeka pacjentka i muszę ich minąć, więc kierując się w stronę drzwi, rzuciłam: „Panowie, który z was jest partnerem pacjentki, zapraszam na górę, reszta spierdalać”. A oni, że Vanessę przywieźli. I ten chudy z Pileckim poszedł ze mną na górę, był miły, trochę wystraszony, głównie tym, że przyjechał z Podkarpacia pożyczonym samochodem bez prawa jazdy. Na koniec ich poprosiłam, żeby następnym razem podczas „czarnych protestów” nie wyzywali feministek od kurew, bo jak widać, czasem się przydajemy.
Aborcja w Wiedniu. Przeciwnicy mają wpadki
Polacy często myślą, że ambulatorium to jest niezły biznes i usuwamy ciąże przez całą dobę. Pytają, czy można zrobić zabieg w piątek po dwudziestej drugiej, że zapłacą i co im tu opowiadam, jak to się nie da, co oni, życia nie znają, przecież wystarczy dać kopertę, no nie? A to jest przecież legalna placówka, z której lekarze idą na dyżury do szpitali, a potem do domu. I może trudno w to uwierzyć, ale nam naprawdę zależy, żeby coraz mniej kobiet było w niechcianych ciążach. Bo że będą, to naturalne. Tam, gdzie są ludzie, jest seks. A tam, gdzie jest seks, są niechciane ciąże. Kościół nic nie poradzi ani na to, że katoliczki usuwają ciąże, ani tym bardziej na to, że wiele z naszych pacjentek zostało zapłodnionych przez księży. To one zwykle całują mnie w rękę po wszystkim, ale ja te ręce wyrywam. Kiedy się przytulają, odwzajemniam uścisk, bo to ludzki odruch, ale z tym całowaniem mam problem.
Pamiętam taką parę w średnim wieku, rodziców już odchowanych dzieci, którzy podkreślali, że są katolikami i zdeklarowanymi przeciwnikami aborcji. Kiedy zwróciłam im uwagę, że jednak przyjechali do nas na aborcję, mąż uciął krótko, że to był wypadek i że oni są porządnymi ludźmi.
I to właśnie córki tych porządnych jadą do nas potem nocnymi autobusami, bo rodzice nigdy z nimi nie rozmawiali o seksie i antykoncepcji. Jakiś czas temu była u nas 26-latka, inżynier budownictwa, do niedawna dziewica. Kiedy zaszła w ciążę, partner powiedział, że to na pewno nie jego, i zniknął. Dziewczyna przyjechała z pokrojonym chlebem w torebce, bo w Austrii na pewno jest drogo. Była sama, a kiedy zapytałam o mamę, tylko rzuciła, że mama jest bardzo wierząca i by ją zabiła albo wyrzuciła z domu, gdyby się dowiedziała. Później podczas badania okazało się, że dziewczyna nigdy wcześniej nie była u ginekologa, bo matka jej powiedziała, że do takiego lekarza kobieta może pójść dopiero po ślubie. I podejrzewam, że ona w przyszłości pójdzie na marsze za życiem. Żyje w poczuciu, że ciąża była karą za uprawianie seksu.
To nie jest tak, że w katolickiej Austrii nie toczy się dyskusja o zaostrzeniu prawa aborcyjnego, że nie ma organizacji pro-life i demonstracji przeciwników przerywania ciąży. Jednak jest to państwo świeckie i jest rozdział państwa od Kościoła. Przed wejściem do jednego z ambulatoriów prawie codziennie stoi gość z różańcem, ale wie, że gdyby tylko próbował nękać pacjentów, policja go spisze i każe się usunąć, może nawet aresztuje, gdyby stawiał opór.
Aborcja w Wiedniu. U nas może pani czuć ulgę
Kiedy 16 lat temu przyjechałam do Austrii, może nie byłam przeciwniczką aborcji, ale wydawało mi się, że to jest zbyt łatwe rozwiązanie. Miałam wpojone przekonanie, że kobiety będą przerywać ciąże ot tak sobie, lekką ręką. Wtedy nie wiedziałam, jakie dramaty kryją się za każdą z tych historii. Moje pokolenie dowiadywało się o seksie z „Bravo” albo już w trakcie, a historie o aborcjach podsłuchiwało się w największej tajemnicy od dorosłych.
Światopogląd zmienił mi się tutaj, kiedy przez zupełny przypadek zaczęłam pracować dla ambulatoriów. Przyszłam kiedyś na zabieg z koleżanką z Polski i kiedy lekarze zobaczyli, że mówię po niemiecku, zapytali, czy nie chciałabym tłumaczyć, bo personelowi zależy, żeby pacjentki rozumiały krok po kroku, co się z nimi dzieje, a często nie pozwala im na to ich znajomość angielskiego.
Na początku mocno to przeżywałam, wchodziłam w ten dramat z pacjentkami, zapraszałam je do domu na wino, nie umiałam inaczej. Teraz wiem, że to jest normalny zabieg medyczny i że nie potrzebuję znać historii życia każdej zgłaszającej się. Jeśli chce się nią podzielić – wysłucham, ale nie kwalifikujemy tu nikogo według jego sytuacji życiowej, nie trzeba nas przekonywać. Dopiero od niedawna umiem opowiadać o tej pracy z dystansem, czasem widzę też tragikomizm tych sytuacji. Pamiętam parę studentów, którzy przez pomyłkę zamiast do poczekalni, weszli do naszego garażu w podziemiach, i byli gotowi uwierzyć, że tam odbędzie się zabieg. „A miało nie być w garażu”, powiedzieli, nim zrozumieli, że piętro wyżej czeka na nich uprzejmy personel i świeżo zaparzona kawa. I jacy oni byli szczęśliwi!
Mnie jest przede wszystkim szkoda tych ludzi. W tej pracy mam przekrój całego społeczeństwa i czasem czuję, że stoję pomiędzy dwoma światami, że to, co obserwuję, to wędrówka ludów, w tych nocnych autobusach, pociągach i BlaBlaCarach. Wędrówka do normalności, której w imię religijnej propagandy odmawia się im we własnym kraju. Do dziś mam przed oczami rodziców z córką. Ona młoda, partner się ulotnił, rodzice chcieli, by urodziła. „Jakoś to będzie”. „Jakoś wychowamy, jakoś damy radę”, powtarzali. A ona na to z płaczem, że nie chce żyć jakoś. Że chce przeżyć życie możliwie najlepiej i w tym momencie nie chce być matką. Rodzice byli przeciwni, ale uszanowali jej decyzję. Zrobiła zabieg i mam nadzieję, że życie jej się ułożyło tak, jak chciała.
Nie, nie mam wyrzutów sumienia. Powiem ci nawet, że mam ogromną satysfakcję, kiedy po zabiegu niemal każda pacjentka podchodzi do mnie i mówi, że jest szczęśliwa i czuje ulgę, chociaż to chyba nie wypada. A ja jej na to, że u nas może czuć ulgę. To je najbardziej zaskakuje. Trauma poaborcyjna może się pojawić, kiedy decyzja była nieprzemyślana, jeżeli ktoś kobietę zmusił, kiedy się boi albo jeśli została źle potraktowana przez personel medyczny. My staramy się minimalizować te przykre doznania. Traktujemy pacjentki z szacunkiem i jednocześnie chcemy je zostawić z jak największą świadomością tego, by już nie chciały do nas wracać.